sobota, 16 listopada 2002

sprawozdanie z piątku, dnia 15 listopada 2002 roku.


dzień ten zaczął się jeszcze we czwartek. tak się składa, że jego (tj. tego dnia, czyli piątku) integralną częścią jest łacina, przedmiot, który jest jednym z moich trzech ulubionych obecnie w szkole. i właśnie dlatego, że ją lubię, chcę zawsze być przygotowany. ta chęć spowodowała, że już we czwartek, w późnych godzinach wieczornych, zacząłem o niej myśleć. okazało się, że mam do opracowania dość pokaźny wiersz Horacego, tzw. pieśń III z drugiej księgi. pełen ochoty się zabrałem za nią mniej więcej około godziny 23.30 i tak mnie to wciągnęło, że całą skończyłem dopiero gdzieś w okolicach 2.30 nad ranem. zadowolony z siebie szybko położyłem się zdrzemnąć, by choć trochę wypocząć przed porankiem. wstać musiałem przed 7.00, więc – jak wynika z prostej matematyki – nie mogłem spać więcej niż 4, może 4.5 godziny.
obudziłem się lekko przemęczony, ale radosny. wiedziałem, że dziś – oprócz łaciny – czeka mnie kolejny dzień sympozjum poświęconego filozofii franciszkańskiej. szybko zjadłem śniadanie, wypiłem kawę, której zwykle nie pijam, bo mi nie smakuje, ale tym razem się zmusiłem wmawiając sobie, że zastąpi mi ona choć trochę sen, i pełen animuszu pojechałem na uczelnię.
na zajęciach z mojego ulubionego przedmiotu, z moją ulubiona panią doktor okazało się, że praca, którą wykonałem w nocy nie poszła na marne. jak nigdy dotąd byłem bardzo bliski prawdy w swoich tłumaczeniach. wcześniej zawsze okazywało się, że nie trafiam z doborem słówek, czy odpowiednim ich ułożeniem już w polskim zdaniu. tym razem było inaczej. to nastroiło mnie jeszcze bardziej pozytywnie. byłem z siebie bardzo zadowolony i wiedziałem, że na następne zajęcia będę chciał się przygotować jeszcze lepiej. i nie będą to tylko tłumaczenia, ale także czytanie rytmiczne, które sprawia mi jak na razie największy problem.
po skończonych zajęciach, po kilku żartach z panią doktor zebrałem się z kumplem na przystanek autobusowy, żeby kupić sobie papieroski (wcześniej nie paliłem od kilku już dni, więc mnie skręcało jak rzadko kiedy) i przy okazji zabić jakoś godzinę czasu, która została mi do następnych zajęć, tj. informatyki. na nieszczęście poszliśmy na przystanek, z którego jeździ autobus do Łagiewnik, czyli tam, gdzie odbywa się sympozjum. jako, że godzina była odpowiednia, i wiedzieliśmy, że wystąpienia dotyczące filozofii franciszkańskiej mogą już trwać, niewiele się zastanawiając wsiedliśmy w odpowiedni środek transportu i już po kilkunastu minutach (szkołę, tj. uczelnię – nie mogę się przyzwyczaić do tego określenia – mam o wiele bliżej Łagiewnik, niż dom) byliśmy na miejscu.
gdy weszliśmy do klasztoru, okazało się – zgodnie zresztą z przypuszczeniami – że sesja już trwa. nie chcieliśmy wchodzić do auli, gdzie prezentowano poszczególne odczyty w połowie któregoś z nich, toteż postanowiliśmy pozwiedzać trochę sam budynek. nie dane nam to jednak było, gdyż natychmiast wyskoczył z auli do nas Ojciec Prowincjał OFMConv. zakonu franciszkanów w Łagiewnikach, O. prof. Celestyn Napiórkowski i zaprosił nas do środka. weszliśmy skromnie do wewnątrz i usiedliśmy cicho gdzieś nie na widoku, by nie zwracać na siebie uwagi. nie było to jednak łatwe, gdyż tak, jak poprzedniego dnia, niewiele osób nie było stanu duchownego. trafiliśmy akurat na ostatnie przedłożenie i dyskusję, po której miała nastąpić przerwa. i rzeczywiście, gdzieś w okolicach godziny 12.00, może 12.30 ogłoszono przerwę do godziny 15.00, kiedy to sympozjum miało wznowić swoje posiedzenie. a wcześniej, jeszcze przed wznowieniem miał być poczęstunek kawą.
by zabić dwie godziny, które nam spadły na nas nagle, postanowiliśmy zrobić sobie ze znajomym spacer po okolicy... tak się jednak złożyło, że idąc w niewiadomym kierunku trafiliśmy na sklep z piwem, gdzie – ku uciesze pana w nim sprzedającego – wypiliśmy sobie po jednym złocistym napoju. dalej pochodziliśmy jeszcze okolicznymi uliczkami, kierując się jednak jak najdalej od samego Lasu Łagiewnickiego, który jest dość popularnym miejscem w Łodzi, a jak wiadomo – co popularne, to złe. oprócz spaceru postanowiliśmy jeszcze wejść do przyklasztornego kościoła, który z zewnątrz wyglądał mało ciekawie, a w środku okazał się typowo barokową konstrukcją, ze wszystkimi dla tego okresu charakterystycznymi cechami. niestety, ja gustuję raczej w innym stylu (dla ścisłości – romańskim, ew. gotyckim) w związku z tym nie zrobił on na mnie większego wrażenia, choć, muszę przyznać, jak przykład zdobnictwa i wykończenia barokowego nadawałby się znakomicie. powoli zaczęła zbliżać się odpowiednia godzina, więc z kolegą postanowiliśmy skierować się ku auli. po drodze zostaliśmy jeszcze przez braci franciszkanów z seminarium zaproszeni na wyżej wspomnianą kawę, a po niej, ostatecznie, skierowaliśmy się do auli.
chcieliśmy znów zająć jakieś mało rzucające się w oczy miejsce. usiedliśmy więc sobie z boku sali. po chwili dołączył do nas pan mgr Podkoński, prowadzący na uczelni zajęcia z historii filozofii średniowiecznej, i we trzech zaczęliśmy komentować to, co działo się dookoła, czyli gromadzenie się braci zakonnej, wszystkich księży i pozostałej grupy ludzi uczestniczącej w sympozjum. zadowoleni ze swoich miejsc, już mieliśmy rozkoszować się zajętą przez nas pozycją, gdy przyszedł p. dr Gensler z Moniką, by do nas dołączyć. okazało się, że z tym będzie problem. wtedy, jeden z braci siedzących za nami, zażartował sobie, że filozofia, to raczej powinna iść na początek, bo tu z tyłu, z boku siedzą ci, którzy i tak nic nie rozumieją z przedstawianych przedłożeń. udaliśmy się więc całą piątką na początek, do drugiego bądź trzeciego rzędu. krzesła były poustawiane na tyle nieregularnie, że nie można jednak było tego jednoznacznie stwierdzić. po godzinie 15.00 druga część dzisiejszej sesji rozpoczęła się. tym razem mówiono o:
 — wiedzy wg Rogera Bacona
 — filozofii Piotra Oliviego, który to wykład został skrócony do przedstawienia jedynie sylwetki filozofa
 — dwóch, mało znanych następcach Jana Dunsa Szkota, a poprzednikach Wilhelma Ockhama (największych chyba doktorów filozofii franciszkańskiej), mianowicie: Antonim Andrzejowym i Piotrze Aulreolim
 —  logice i epistemologii Wilhelma Ockhama.
podobnie, jak poprzednim razem nie będę się wdawał w opisywanie tego, o czym były poszczególne przedłożenia, powiem tylko, że wykład o Antonim Andrzejowym i Piotrze Aureolim został przygotowany przez p. dr-a Genslera, czyli mojego opiekuna na studiach, dla którego głównie pojawiłem się zarówno we czwartek, jak i w piątek na konferencji. po tych wszystkich odczytach odbyła się jeszcze krótka dyskusja, a po niej zdecydowaliśmy się z kolegą powoli zbierać się stamtąd – on do domu, ja – jak co tydzień – do centrum.
poszliśmy na przystanek autobusowy, gdzie poczekaliśmy chwilę, po której podjechała zamiast autobusu Monika z p. dr-em oferując nam podwiezienie. skorzystaliśmy, i już po niedługiej chwili byliśmy tam, gdzie pierwotnie mięliśmy się znaleźć. kolega w domu, ja w centrum. od tej pory zaczyna się kolejny etap tego dość długiego dnia, jakim był piątek.
w centrum byłem chyba jakoś przed 19.00. pierwsze swoje kroki skierowałem do restauracji Kresowa, gdzie mam zwyczaj spotykać się ze znajomymi. to bardzo miłe miejsce, z którym mam dużo wspomnień – niestety, nie tylko dobrych, ale i złych, a bardziej takich, których się wstydzę, ale mniejsza o to. w tejże restauracji znajomi już siedzieli. jeszcze może niewielu, ale powoli zaczynali się gromadzić. każdy zamawiał sobie po piwku, ja natomiast, będąc już porządnie wycieńczonym po tym sympozjum, postanowiłem sobie zamówić kawę, co też uczyniłem, ku ogólnemu zdziwieniu. przy tej jednej kawie przesiedziałem chyba do 22.00 rozmawiając trochę, popalając sobie trochę, śmiejąc się trochę itp.. w międzyczasie coraz to nowi znajomi się pojawiali w restauracji, albo ci, co już byli, znikali na chwilę w okolicznych bramach by uzupełnić zapas alkoholu. ja – wyjątkowo tego wieczoru jeszcze nie pijąc – widziałem, jak powoli towarzystwo zaczyna nabierać humoru, ale tracić jednocześnie równowagę. widziałem, jak mają coraz większe problemy ze sformułowaniem myśli i wszystko to, co widać po ludziach, gdy wlewają w siebie alkohol. wszczynane były sprzeczki, szybko dość łagodzone. pojawiały się problemy do dyskusji – od polityki do muzyki. różnie… aż gdzieś tak, w okolicach może godziny 22.30, może 23.00 towarzystwo postanowiło przenieść się do innego, również zaprzyjaźnionego lokalu. po drodze niektórzy zrezygnowali z dalszego wspólnego biesiadowania, niektórzy wciąż uzupełniali brak nalewki w sobie, ja jeszcze przyglądałem się i oceniałem to, co się dookoła mnie działo, to, w czym – w sumie – dość często sam uczestniczyłem.
kolejnym lokalem był tzw. Sport Pub, którego największą zaletą było to, że piwo tam jest za 3.00 PLN, a drugą jest to, że ostatnim razem, znajome z naszego towarzystwa dość blisko zaznajomiły się z tamtejszym barmanem, przez co można było liczyć na przychylność z jego strony, np. przy nalewaniu napoju do kufla, gdzie nie trzymał się równo wyznaczonej granicy 0.5L. klub ten miał jeszcze jedną zaletę – w przeciwieństwie do restauracji Kresowej – od biedy można było sobie potańczyć, co niektóre osoby z towarzystwa natychmiast starały się wykorzystać. ja tym czasem zamówiłem już sobie piwo i spokojnie obserwowałem, co się działo. był więc kolega, który zaprzyjaźnił się z barmanką, i niewiele brakowało, a wyszedłby z nią, była koleżanka, która kleiła się do wszystkich facetów, na których się natknęła, był inny kolega, który spał na stole, był jeszcze inny, który miał za złe tej klejącej się, że akurat do niego się nie klei, był barman, którego w zeszłym tygodniu adorowała jedna ze znajomych, a w tym wydawała się już nie zwracać na niego uwagi, i wszystkie tego typu sytuacje, które tylko można sobie wyobrazić gdzieś tak między 12.00, a 1.00 w nocy w Łódzkim pubie. i właśnie, tak gdzieś koło 1.00, gdy miejsce zaczęło powoli pustoszeć, zdecydowałem się samemu potańczyć. w zasadzie, to wyciągnięto mnie do tańca, ale zrobiła to osoba, którą na tyle lubię, że nie mogłem jej odmówić.
jak zwykle zresztą, gdy tylko zaczynam pląsać, włącza mi się ochota na rozmawianie. nie potrafię kołysać się w rytm muzyczki i niczego nie mówić. nie potrafię nie gestykulować, nie śmiać się. jak mi właśnie wczoraj zarzucono, nie potrafię się skupić na przytulaniu drugiej osoby i rytmicznym poruszaniu się. no niestety… taki już mam charakter, choć na specjalne życzenie ze dwa utwory powstrzymywałem się, jak tylko mogłem, żeby się nie odzywać. mimo wszystko, wydaje mi się, że takie tańczenie w ciszy jest mało interesujące, albo, żeby tak nie mówić, interesujące, choć nie w takim stopniu, w jakim bywa, gdy mogę sobie pogadać. mimo to, dobrze mi się pląsało i jestem z tego wieczoru zadowolony.
w międzyczasie niektórzy zaczęli rozchodzić się pomału po domach, ci, co zostali kombinowali pieniądze na kolejne piwa, i w ten sposób udało się dla pięciu osób uzbierać na cztery napoje. spite one zostały gdzieś tak przed 3.30 nad ranem. potem jeszcze ostatni taniec, i jeszcze jeden ostatni. i już wycieczka do domu.
ostatecznie zostało dwóch chłopa, w tym ja, i dwie panienki. chłopy umawiały się na wspólne picie dnia następnego, panienki też na jakieś spotkanie. w końcu przyjechał autobus nocny, który zawiózł mnie pod dom. w autobusie jednak pojawiła się myśl, by może tak dobrze rozpoczętej nocy jeszcze nie kończyć, i na pobliskiej stacji uzupełnić „paliwo”. niestety fundusze, a raczej ich brak, spowodowały, że wysiadłszy z pojazdu udałem się prosto do mieszkania. tam nie mogłem sobie odmówić włączenia komputera. napisania kilku słów na pewnym blogu, i dopiero wtedy położyłem się – zmęczony, ale zadowolony z przebiegu całego dnia – mniej więcej o godzinie 4.30.

Wpis: 32.

czwartek, 14 listopada 2002

sesja naukowa: filozofia franciszkańska — dzień I


za namową pewnej osoby zdecydowałem się tam pojechać. z początku bardzo mi się nie chciało, gdyż sesja odbywała się dobre 1.5 godz. drogi od miejsca, w którym mieszkam, ale nie mogłem odmówić osobie mnie namawiającej ;-)
wyruszyłem więc ochoczo z domu i udałem się w kierunku Łagiewnik. dla ścisłości, w Łagiewnikach jest klasztor ojców Franciszkanów, gdzie właśnie miała miejsce ta sesja. zanim tam dotarłem, to minęło rzeczone 1.5 godz.. gdy już znalazłem się na miejscu, kilka chwil zajęło mi dojście do samego klasztoru, wejście do niego i odnalezienie sali, w której wszystko miało się odbywać. nie obyło się bez pomocy braci tam przebywających, którzy wskazali mi właściwą drogę (oni chyba są nauczeni wskazywać właściwą drogę). zdziwiło mnie to, że byłem na tej sesji jedną z niewielu, żeby nie powiedzieć, jedną z dwóch, osób świeckich. resztę uczestników stanowlili księża, ojcowie i bracia zakonni. jeszcze bardziej zdziwiło mnie to, że wszyscy byli dla mnie mili. jeszcze przed rozpoczęciem przywitali się ze mną, pytali skąd jestem, co mnie tam sprowadza i w ogóle, wykazali zainteresowanie moją osobą. muszę powiedzieć, że na wcześniejszych sesjach, na których zdarzało mi się bywać, nie spotkałem się jeszcze z czymś takim. to było bardzo miłe. w przerwie między odczytami zaproponowano mi kawę. ogólnie, jestem pod dużym wrażeniem atmosfery panującej wśród braci zakonnych. zresztą, bardzo miłej atmosfery.
jeśli chodzi o treść merytoryczną sesji, to dzisiejsza jej część, na której byłem poświęcona była:
 — spojrzeniu na duszę w filozofii Aleksandra z Hales
 — roli Roberta Grossetestea i Rogera Bacona w filozofii franciszkańskiej
 — kwestii niestworzonego i nieskończonego dobra boskiego u św. Bonawentury
nie będę się wdawać w szczegółowe opisy poszczególnych referatów. myślę, że nie jest to odpowiednie miejsce. mogę tylko dodać, że były dość ciekawie przedstawione i nie zawierały chyba nieścisłości, przynajmniej ja się żadnych nie dopatrzyłem.
cała sesja zakończyła się dyskusją, miejscami humorystyczną, miejscami poważną. po tym już spokojnie wróciłem sobie do domu. wiem, że jutro też tam pojadę.

Wpis: 31.

wtorek, 12 listopada 2002

osiemset tysięcy osób


mniej więcej tyle osób żyje w Łodzi, w mieście, po którym codziennie się poruszam. pośród tych ośmiuset tysięcy osób jest jedna, której unikam. niestety, nie mogę powiedzieć, że skutecznie… choć nie jestem pewien. tak, jak np. dziś… nie wiem, czy powinienem być przerażony tym, że ją spotkałem, czy też wręcz przeciwnie — cieszyć się, bo to nie była ona.
z każdym dniem, gdy tylko ma miejsce taka sytuacja — a powtarza się regularnie co miesiąc — coraz bardziej jestem przekonany, że ucieknę stąd. jak najdalej. jak najdalej od miejsc, gdzie moge tę osobę spotkać.

trzy rzeczy które dają człowiekowi siłę: MIŁOŚĆ, NIENAWIŚĆ, BÓL i nie jestem pewien, czy bardziej nienawidzę, czy bardziej mnie boli.

Wpis: 30.

notka specjalna


dla Małej Cholery, żeby miała co komentować i nie narzekała, że tu pusto.

Wpis: 29.

poniedziałek, 11 listopada 2002

cenzura


już druga notka z bloga usunięta. decyzja o jej unicestwieniu zapadła przed chwilą. mimo to, pisząc następne „notki” nie będę zastanawiać się, czy i ich nie spotka taki los.

Wpis: 28.

piosenka na dziś


ech… fajnie by było, jakby ktoś mi taką piosenkę zadedykował, ale cóż zrobię to sam. Buzu Squat Siła i moc

„Wciąż nie wiem jak
Czym obronić cię
Przed twymi złymi snami
Ale zawsze wiedz — trzymam cię za rękę
Tę głęboką toń,
W której zanurzysz się
Możesz oswoić swą miłością
Tego właśnie chcę — Dziś nauczyć ciebie

Jedno tylko jest takie pewne
Jedno jest najważniejsze
Zawsze miłość, zawsze miłość

Możesz zadać mi
Te trudne pytania
Bo ja jestem tu po to
Żeby opowiadać — wszystko ci o świecie
Ten świat czasem potrafi
Zjeść swoje dzieci
Będziesz musiał umieć
Znaleźć na to siłę — by chronić swą dziewczynę

Jedno tylko jest takie pewne
Jedno jest najważniejsze
Zawsze miłość, zawsze miłość

W tobie siła i moc”

Wpis: 27.

niedziela, 10 listopada 2002

śnieg


dziś zaczął padać. może nie po raz pierwszy tej jesieni, ale po raz pierwszy na tyle intensywnie, że zostawał choć przez chwilę tam, gdzie spadł. wraz z nim pojawiła się zapowiedź zimy, a co za tym idzie - najwyższa pora by zapaść w sen zimowy i obudzić się dopiero wiosną. ech… kiedyś mi się to uda.

Wpis: 26.

środa, 6 listopada 2002

nowe zajęcie


Dziś w szkole zaproponowano mi, bym został redaktorem gazetki uczelnianej o wszystko mówiącej nazwie: Nowe Ateny. Oczywiście nie odmówiłem. Tak w ogóle, to miałem ochotę na to „stanowisko” już od jakiegoś czasu, ale dopiero dziś formalnie się wszystko potwierdziło. Najbliższy numer tejże gazetki planuję na drugą połowę miesiąca.

Wpis: 25.

poranek


A dziś obudziłem się wcześnie. I to tak bez przyczyny. Była godz piąta coś tam. Jak zwykle w takich sytuacjach zafascynował mnie wschód słońca. Okazuje się, że na Retkini zarówno zachód, który już od dawna wydaje się być milszym niż każdy zachód słońca np. nad morzem, tak i wschód ma swój niepowtarzalny nastrój. Jakby wschody były o innej godzinie, myślę, że codziennie bym się im przyglądał.

Wpis: 24.

wtorek, 5 listopada 2002

piosenka na dziś


tym razem piosenka pt. Piosenki o miłości, zespołu Cool Kids Of Death.

„Piosenki o miłości są takie banalne,
Ale to jak go rzuciłaś było banalne bardziej
Ciągle nie mógł cię zrozumieć, a tak niewiele chciałaś,
Parę miłych słów, jedno ciepłe spojrzenie
Teraz on zachowuje się jak gówniarz, zachowuje się trywialnie
Pyta twoich koleżanek, co u ciebie słychać,
Chciał pobić chłopaka, z którym chcesz się spotykać

I nie wiesz co myśleć i nie wiesz co robić
I nie jest ci dobrze, i nie jest ci źle
Chyba nie czujesz, że jeszcze żyjesz
Zostaw to wszystko i nie przejmuj się

Filmy o miłości są takie banalne
Ale twoje życie jest banalne dużo bardziej
Wysłałaś mu wiadomość, nie chciał rozmawiać
W sumie miał rację, ale wyszło chujowo
Teraz dzwonisz, do najlepszej koleżanki
Bo nie masz o nim żadnych wiadomości
Podobno się z kimś spotyka, ale mogą to być tylko plotki

I nie myśl już o tym, nie zadręczaj się
Wszystko, co zrobisz i tak będzie źle
Wszystko, co robisz, to zawsze jest błąd
Nie myśl już o tym — uciekaj stąd

To już koniec, widzisz napisy końcowe
Trzeba gdzieś wyjść, a nie zamykać się w sobie
Piosenki, o miłości, mogą ci nie wyjść na zdrowie
Więc pora już iść, tylko, że nie masz gdzie iść
Zobaczyć znajomych, których nie chcesz widzieć
Łapiesz nocny autobus spod domu i jedziesz — niewiadomo gdzie
Zostań, już na zawsze, w autobusie jadącym niewiadomo gdzie
Może ułożyło się świetnie
Może ten pomysł nie jest zły
Wreszcie możesz uciec stąd
Wykonać decydujący krok
Zacznij uciekać sto mil na sekundę
Uciekaj jeden metr na rok”

Wpis: 23.
 
statystyka
stats