niedziela, 27 października 2002

sen drugi


Tym razem to będzie długi sen.

Scena 1
Jadę autobusem. Wokół mnie pełno ludzi, ale nie znam ich. Chyba w autobusie jadą również rodzice, ale nie jestem pewien. Nie rozglądam się za nimi. Patrzę przez okno. Jadę szosą prowadzącą przez gęsto zielony las. Na poboczach, na skraju tego lasu, widać gdzie niegdzie błękitno-niebieskie poświaty. Są duże i mają kształt ludzi. Nie ruszają się. Ktoś mówi, że to wpływ tutejszego lasu. Choć go nie słucham, mimochodem słyszę tę uwagę. Zapamiętuję ją sobie.

Scena 2
Zbliżam się do miasteczka. Najpierw droga natrafia na stare, wybrukowane i zmurszałe rondo. Autobus przejeżdża prosto, ja kątem oka widzę, że jakby skręcić w lewo dojechałoby się do centrum. Pojazd dowozi mnie do miejsca, gdzie mam mieszkać. Nie wiem, czy jest to ośrodek wypoczynkowy, czy sanatorium, czy może jakieś inne miejsce odosobnienia. Zauważam jeszcze kilka takich błękitno-niebieskich poświat.

Scena 3
Idę z miejsca, gdzie mieszkam w stronę centrum. Idą ze mną jacyś ludzie, nie znam ich. Idzie nas niezła gromada. Ludzie poubierani są zwyczajnie. Czasem któryś skręci w las. Rzadko, który z tych skręcających wraca. Najczęściej, po kilku chwilach, zamiast jego sylwetki widać już tylko tę poświatę.
Te błękitno-niebieskie poświaty są poukładane bardzo dziwnie. Czasem można pomyśleć, że są podobne do posągów. Mimo iż nie mają wyraźnych kształtów, są dość rozmyte. Można się domyślić pozy, w jakiej zastygł człowiek. I tak są poświaty, jakby kroczące, jakby siedzące… czasem stojące, leżące… cała ich różnorodność. Są pojedyncze i grupowe. Delikatnie rozjaśniają ten gęsto-zielony las. Dochodzę do zmurszałego ronda — tym razem skręcam w prawo idę w kierunku centrum.

Scena 4
Stoję na brukowanym rynku. Centralnym jego punktem jest coś w rodzaju niewysokiego, betonowego ogrodzenia. Wygląda ono jak mały, niski basen wybudowany na poziomie rynku.
Po lewej stronie od miejsca, w którym stoję, widać dziwny budynek, także betonowy. Jest wysoki na jakieś trzy piętra, choć pięter nie ma. Na obu końcach tego budynku są schody. Widać, że jedne są do wchodzenia, bardziej strome, a drugie do schodzenia — łagodniejsze. Można powiedzieć, że cały budynek, to te schody i tarasy, do których te schody prowadzą. Dalej, za tym budynkiem nie ma już nic… rozciąga się tylko pole żółtej trawy. Patrząc na wprost, z miejsca, gdzie stoję można zobaczyć jeden czteropiętrowy blok mieszkalny. Stoi szczytem do rynku, nie widać więc okien. Za blokiem jest już tylko gęsto-zielony las. Nie patrzę w prawą stronę. Nie wiem, co tam jest. Na rynku nie ma nikogo opróćz mnie i moich rodziców, którzy jednak już poszli w stronę budynku ze schodami i tarasami.

Scena 5
Wchodzę po schodach, na pierwszy poziom. Widzę z niego tylko trochę więcej. Wciąż blok po jednej stronie rynku, i pole za budynkiem, na którym teraz jestem. Nie podoba mi się, idę wyżej. Tam nie ma tarasu, tylko schody, na jeszcze jeden poziom. Wchodzę na samą górę. Taras, na który się teraz dostałem jest jakby odwzorowaniem ogrodzenia z środka rynku. Niskie betonowe ogrodzenie. Spoglądam przed siebie i widzę pole żółtej trawy. Po lewo, w oddali gęsto-zielony las. Widok nie jest zachwycający, postanawiam zejść.

Scena 6
Stoję na samej górze schodów, którymi przyszedłem, a więc tych bardziej stromych. Z trzeciego poziomu, na drugi schodzę bez problemów. Potem się zacinam. Paraliżuje mnie strach i nie mogę się ruszyć. Zupełnie nie wiem, co zrobić. Myślę, że mógłym skoczyć, ale wydaje mi się, że to wciąż za wysoko. Myślę, że może warto wrócić na górę, ale też nie mogę się cofnąć. Krok, po kroku… szczebel po szczeblu schodzę w dół. Z pierwszego poziomu skaczę.

Scena 7
Wyjeżdżam z tego miasta. Znów jadę autobusem pełnym ludzi. Znów każdy coś mówi. Jadę w stornę zmurszałego ronda z kępką krzaków po środku. Las przy drodze jest cały rozświetlony na błękitno. Mijam rondo. Ostatni raz patrzę na pobocze.

Wpis: 18.
 
statystyka
stats