sobota, 16 listopada 2002

sprawozdanie z piątku, dnia 15 listopada 2002 roku.


dzień ten zaczął się jeszcze we czwartek. tak się składa, że jego (tj. tego dnia, czyli piątku) integralną częścią jest łacina, przedmiot, który jest jednym z moich trzech ulubionych obecnie w szkole. i właśnie dlatego, że ją lubię, chcę zawsze być przygotowany. ta chęć spowodowała, że już we czwartek, w późnych godzinach wieczornych, zacząłem o niej myśleć. okazało się, że mam do opracowania dość pokaźny wiersz Horacego, tzw. pieśń III z drugiej księgi. pełen ochoty się zabrałem za nią mniej więcej około godziny 23.30 i tak mnie to wciągnęło, że całą skończyłem dopiero gdzieś w okolicach 2.30 nad ranem. zadowolony z siebie szybko położyłem się zdrzemnąć, by choć trochę wypocząć przed porankiem. wstać musiałem przed 7.00, więc – jak wynika z prostej matematyki – nie mogłem spać więcej niż 4, może 4.5 godziny.
obudziłem się lekko przemęczony, ale radosny. wiedziałem, że dziś – oprócz łaciny – czeka mnie kolejny dzień sympozjum poświęconego filozofii franciszkańskiej. szybko zjadłem śniadanie, wypiłem kawę, której zwykle nie pijam, bo mi nie smakuje, ale tym razem się zmusiłem wmawiając sobie, że zastąpi mi ona choć trochę sen, i pełen animuszu pojechałem na uczelnię.
na zajęciach z mojego ulubionego przedmiotu, z moją ulubiona panią doktor okazało się, że praca, którą wykonałem w nocy nie poszła na marne. jak nigdy dotąd byłem bardzo bliski prawdy w swoich tłumaczeniach. wcześniej zawsze okazywało się, że nie trafiam z doborem słówek, czy odpowiednim ich ułożeniem już w polskim zdaniu. tym razem było inaczej. to nastroiło mnie jeszcze bardziej pozytywnie. byłem z siebie bardzo zadowolony i wiedziałem, że na następne zajęcia będę chciał się przygotować jeszcze lepiej. i nie będą to tylko tłumaczenia, ale także czytanie rytmiczne, które sprawia mi jak na razie największy problem.
po skończonych zajęciach, po kilku żartach z panią doktor zebrałem się z kumplem na przystanek autobusowy, żeby kupić sobie papieroski (wcześniej nie paliłem od kilku już dni, więc mnie skręcało jak rzadko kiedy) i przy okazji zabić jakoś godzinę czasu, która została mi do następnych zajęć, tj. informatyki. na nieszczęście poszliśmy na przystanek, z którego jeździ autobus do Łagiewnik, czyli tam, gdzie odbywa się sympozjum. jako, że godzina była odpowiednia, i wiedzieliśmy, że wystąpienia dotyczące filozofii franciszkańskiej mogą już trwać, niewiele się zastanawiając wsiedliśmy w odpowiedni środek transportu i już po kilkunastu minutach (szkołę, tj. uczelnię – nie mogę się przyzwyczaić do tego określenia – mam o wiele bliżej Łagiewnik, niż dom) byliśmy na miejscu.
gdy weszliśmy do klasztoru, okazało się – zgodnie zresztą z przypuszczeniami – że sesja już trwa. nie chcieliśmy wchodzić do auli, gdzie prezentowano poszczególne odczyty w połowie któregoś z nich, toteż postanowiliśmy pozwiedzać trochę sam budynek. nie dane nam to jednak było, gdyż natychmiast wyskoczył z auli do nas Ojciec Prowincjał OFMConv. zakonu franciszkanów w Łagiewnikach, O. prof. Celestyn Napiórkowski i zaprosił nas do środka. weszliśmy skromnie do wewnątrz i usiedliśmy cicho gdzieś nie na widoku, by nie zwracać na siebie uwagi. nie było to jednak łatwe, gdyż tak, jak poprzedniego dnia, niewiele osób nie było stanu duchownego. trafiliśmy akurat na ostatnie przedłożenie i dyskusję, po której miała nastąpić przerwa. i rzeczywiście, gdzieś w okolicach godziny 12.00, może 12.30 ogłoszono przerwę do godziny 15.00, kiedy to sympozjum miało wznowić swoje posiedzenie. a wcześniej, jeszcze przed wznowieniem miał być poczęstunek kawą.
by zabić dwie godziny, które nam spadły na nas nagle, postanowiliśmy zrobić sobie ze znajomym spacer po okolicy... tak się jednak złożyło, że idąc w niewiadomym kierunku trafiliśmy na sklep z piwem, gdzie – ku uciesze pana w nim sprzedającego – wypiliśmy sobie po jednym złocistym napoju. dalej pochodziliśmy jeszcze okolicznymi uliczkami, kierując się jednak jak najdalej od samego Lasu Łagiewnickiego, który jest dość popularnym miejscem w Łodzi, a jak wiadomo – co popularne, to złe. oprócz spaceru postanowiliśmy jeszcze wejść do przyklasztornego kościoła, który z zewnątrz wyglądał mało ciekawie, a w środku okazał się typowo barokową konstrukcją, ze wszystkimi dla tego okresu charakterystycznymi cechami. niestety, ja gustuję raczej w innym stylu (dla ścisłości – romańskim, ew. gotyckim) w związku z tym nie zrobił on na mnie większego wrażenia, choć, muszę przyznać, jak przykład zdobnictwa i wykończenia barokowego nadawałby się znakomicie. powoli zaczęła zbliżać się odpowiednia godzina, więc z kolegą postanowiliśmy skierować się ku auli. po drodze zostaliśmy jeszcze przez braci franciszkanów z seminarium zaproszeni na wyżej wspomnianą kawę, a po niej, ostatecznie, skierowaliśmy się do auli.
chcieliśmy znów zająć jakieś mało rzucające się w oczy miejsce. usiedliśmy więc sobie z boku sali. po chwili dołączył do nas pan mgr Podkoński, prowadzący na uczelni zajęcia z historii filozofii średniowiecznej, i we trzech zaczęliśmy komentować to, co działo się dookoła, czyli gromadzenie się braci zakonnej, wszystkich księży i pozostałej grupy ludzi uczestniczącej w sympozjum. zadowoleni ze swoich miejsc, już mieliśmy rozkoszować się zajętą przez nas pozycją, gdy przyszedł p. dr Gensler z Moniką, by do nas dołączyć. okazało się, że z tym będzie problem. wtedy, jeden z braci siedzących za nami, zażartował sobie, że filozofia, to raczej powinna iść na początek, bo tu z tyłu, z boku siedzą ci, którzy i tak nic nie rozumieją z przedstawianych przedłożeń. udaliśmy się więc całą piątką na początek, do drugiego bądź trzeciego rzędu. krzesła były poustawiane na tyle nieregularnie, że nie można jednak było tego jednoznacznie stwierdzić. po godzinie 15.00 druga część dzisiejszej sesji rozpoczęła się. tym razem mówiono o:
 — wiedzy wg Rogera Bacona
 — filozofii Piotra Oliviego, który to wykład został skrócony do przedstawienia jedynie sylwetki filozofa
 — dwóch, mało znanych następcach Jana Dunsa Szkota, a poprzednikach Wilhelma Ockhama (największych chyba doktorów filozofii franciszkańskiej), mianowicie: Antonim Andrzejowym i Piotrze Aulreolim
 —  logice i epistemologii Wilhelma Ockhama.
podobnie, jak poprzednim razem nie będę się wdawał w opisywanie tego, o czym były poszczególne przedłożenia, powiem tylko, że wykład o Antonim Andrzejowym i Piotrze Aureolim został przygotowany przez p. dr-a Genslera, czyli mojego opiekuna na studiach, dla którego głównie pojawiłem się zarówno we czwartek, jak i w piątek na konferencji. po tych wszystkich odczytach odbyła się jeszcze krótka dyskusja, a po niej zdecydowaliśmy się z kolegą powoli zbierać się stamtąd – on do domu, ja – jak co tydzień – do centrum.
poszliśmy na przystanek autobusowy, gdzie poczekaliśmy chwilę, po której podjechała zamiast autobusu Monika z p. dr-em oferując nam podwiezienie. skorzystaliśmy, i już po niedługiej chwili byliśmy tam, gdzie pierwotnie mięliśmy się znaleźć. kolega w domu, ja w centrum. od tej pory zaczyna się kolejny etap tego dość długiego dnia, jakim był piątek.
w centrum byłem chyba jakoś przed 19.00. pierwsze swoje kroki skierowałem do restauracji Kresowa, gdzie mam zwyczaj spotykać się ze znajomymi. to bardzo miłe miejsce, z którym mam dużo wspomnień – niestety, nie tylko dobrych, ale i złych, a bardziej takich, których się wstydzę, ale mniejsza o to. w tejże restauracji znajomi już siedzieli. jeszcze może niewielu, ale powoli zaczynali się gromadzić. każdy zamawiał sobie po piwku, ja natomiast, będąc już porządnie wycieńczonym po tym sympozjum, postanowiłem sobie zamówić kawę, co też uczyniłem, ku ogólnemu zdziwieniu. przy tej jednej kawie przesiedziałem chyba do 22.00 rozmawiając trochę, popalając sobie trochę, śmiejąc się trochę itp.. w międzyczasie coraz to nowi znajomi się pojawiali w restauracji, albo ci, co już byli, znikali na chwilę w okolicznych bramach by uzupełnić zapas alkoholu. ja – wyjątkowo tego wieczoru jeszcze nie pijąc – widziałem, jak powoli towarzystwo zaczyna nabierać humoru, ale tracić jednocześnie równowagę. widziałem, jak mają coraz większe problemy ze sformułowaniem myśli i wszystko to, co widać po ludziach, gdy wlewają w siebie alkohol. wszczynane były sprzeczki, szybko dość łagodzone. pojawiały się problemy do dyskusji – od polityki do muzyki. różnie… aż gdzieś tak, w okolicach może godziny 22.30, może 23.00 towarzystwo postanowiło przenieść się do innego, również zaprzyjaźnionego lokalu. po drodze niektórzy zrezygnowali z dalszego wspólnego biesiadowania, niektórzy wciąż uzupełniali brak nalewki w sobie, ja jeszcze przyglądałem się i oceniałem to, co się dookoła mnie działo, to, w czym – w sumie – dość często sam uczestniczyłem.
kolejnym lokalem był tzw. Sport Pub, którego największą zaletą było to, że piwo tam jest za 3.00 PLN, a drugą jest to, że ostatnim razem, znajome z naszego towarzystwa dość blisko zaznajomiły się z tamtejszym barmanem, przez co można było liczyć na przychylność z jego strony, np. przy nalewaniu napoju do kufla, gdzie nie trzymał się równo wyznaczonej granicy 0.5L. klub ten miał jeszcze jedną zaletę – w przeciwieństwie do restauracji Kresowej – od biedy można było sobie potańczyć, co niektóre osoby z towarzystwa natychmiast starały się wykorzystać. ja tym czasem zamówiłem już sobie piwo i spokojnie obserwowałem, co się działo. był więc kolega, który zaprzyjaźnił się z barmanką, i niewiele brakowało, a wyszedłby z nią, była koleżanka, która kleiła się do wszystkich facetów, na których się natknęła, był inny kolega, który spał na stole, był jeszcze inny, który miał za złe tej klejącej się, że akurat do niego się nie klei, był barman, którego w zeszłym tygodniu adorowała jedna ze znajomych, a w tym wydawała się już nie zwracać na niego uwagi, i wszystkie tego typu sytuacje, które tylko można sobie wyobrazić gdzieś tak między 12.00, a 1.00 w nocy w Łódzkim pubie. i właśnie, tak gdzieś koło 1.00, gdy miejsce zaczęło powoli pustoszeć, zdecydowałem się samemu potańczyć. w zasadzie, to wyciągnięto mnie do tańca, ale zrobiła to osoba, którą na tyle lubię, że nie mogłem jej odmówić.
jak zwykle zresztą, gdy tylko zaczynam pląsać, włącza mi się ochota na rozmawianie. nie potrafię kołysać się w rytm muzyczki i niczego nie mówić. nie potrafię nie gestykulować, nie śmiać się. jak mi właśnie wczoraj zarzucono, nie potrafię się skupić na przytulaniu drugiej osoby i rytmicznym poruszaniu się. no niestety… taki już mam charakter, choć na specjalne życzenie ze dwa utwory powstrzymywałem się, jak tylko mogłem, żeby się nie odzywać. mimo wszystko, wydaje mi się, że takie tańczenie w ciszy jest mało interesujące, albo, żeby tak nie mówić, interesujące, choć nie w takim stopniu, w jakim bywa, gdy mogę sobie pogadać. mimo to, dobrze mi się pląsało i jestem z tego wieczoru zadowolony.
w międzyczasie niektórzy zaczęli rozchodzić się pomału po domach, ci, co zostali kombinowali pieniądze na kolejne piwa, i w ten sposób udało się dla pięciu osób uzbierać na cztery napoje. spite one zostały gdzieś tak przed 3.30 nad ranem. potem jeszcze ostatni taniec, i jeszcze jeden ostatni. i już wycieczka do domu.
ostatecznie zostało dwóch chłopa, w tym ja, i dwie panienki. chłopy umawiały się na wspólne picie dnia następnego, panienki też na jakieś spotkanie. w końcu przyjechał autobus nocny, który zawiózł mnie pod dom. w autobusie jednak pojawiła się myśl, by może tak dobrze rozpoczętej nocy jeszcze nie kończyć, i na pobliskiej stacji uzupełnić „paliwo”. niestety fundusze, a raczej ich brak, spowodowały, że wysiadłszy z pojazdu udałem się prosto do mieszkania. tam nie mogłem sobie odmówić włączenia komputera. napisania kilku słów na pewnym blogu, i dopiero wtedy położyłem się – zmęczony, ale zadowolony z przebiegu całego dnia – mniej więcej o godzinie 4.30.

Wpis: 32.

czwartek, 14 listopada 2002

sesja naukowa: filozofia franciszkańska — dzień I


za namową pewnej osoby zdecydowałem się tam pojechać. z początku bardzo mi się nie chciało, gdyż sesja odbywała się dobre 1.5 godz. drogi od miejsca, w którym mieszkam, ale nie mogłem odmówić osobie mnie namawiającej ;-)
wyruszyłem więc ochoczo z domu i udałem się w kierunku Łagiewnik. dla ścisłości, w Łagiewnikach jest klasztor ojców Franciszkanów, gdzie właśnie miała miejsce ta sesja. zanim tam dotarłem, to minęło rzeczone 1.5 godz.. gdy już znalazłem się na miejscu, kilka chwil zajęło mi dojście do samego klasztoru, wejście do niego i odnalezienie sali, w której wszystko miało się odbywać. nie obyło się bez pomocy braci tam przebywających, którzy wskazali mi właściwą drogę (oni chyba są nauczeni wskazywać właściwą drogę). zdziwiło mnie to, że byłem na tej sesji jedną z niewielu, żeby nie powiedzieć, jedną z dwóch, osób świeckich. resztę uczestników stanowlili księża, ojcowie i bracia zakonni. jeszcze bardziej zdziwiło mnie to, że wszyscy byli dla mnie mili. jeszcze przed rozpoczęciem przywitali się ze mną, pytali skąd jestem, co mnie tam sprowadza i w ogóle, wykazali zainteresowanie moją osobą. muszę powiedzieć, że na wcześniejszych sesjach, na których zdarzało mi się bywać, nie spotkałem się jeszcze z czymś takim. to było bardzo miłe. w przerwie między odczytami zaproponowano mi kawę. ogólnie, jestem pod dużym wrażeniem atmosfery panującej wśród braci zakonnych. zresztą, bardzo miłej atmosfery.
jeśli chodzi o treść merytoryczną sesji, to dzisiejsza jej część, na której byłem poświęcona była:
 — spojrzeniu na duszę w filozofii Aleksandra z Hales
 — roli Roberta Grossetestea i Rogera Bacona w filozofii franciszkańskiej
 — kwestii niestworzonego i nieskończonego dobra boskiego u św. Bonawentury
nie będę się wdawać w szczegółowe opisy poszczególnych referatów. myślę, że nie jest to odpowiednie miejsce. mogę tylko dodać, że były dość ciekawie przedstawione i nie zawierały chyba nieścisłości, przynajmniej ja się żadnych nie dopatrzyłem.
cała sesja zakończyła się dyskusją, miejscami humorystyczną, miejscami poważną. po tym już spokojnie wróciłem sobie do domu. wiem, że jutro też tam pojadę.

Wpis: 31.

wtorek, 12 listopada 2002

osiemset tysięcy osób


mniej więcej tyle osób żyje w Łodzi, w mieście, po którym codziennie się poruszam. pośród tych ośmiuset tysięcy osób jest jedna, której unikam. niestety, nie mogę powiedzieć, że skutecznie… choć nie jestem pewien. tak, jak np. dziś… nie wiem, czy powinienem być przerażony tym, że ją spotkałem, czy też wręcz przeciwnie — cieszyć się, bo to nie była ona.
z każdym dniem, gdy tylko ma miejsce taka sytuacja — a powtarza się regularnie co miesiąc — coraz bardziej jestem przekonany, że ucieknę stąd. jak najdalej. jak najdalej od miejsc, gdzie moge tę osobę spotkać.

trzy rzeczy które dają człowiekowi siłę: MIŁOŚĆ, NIENAWIŚĆ, BÓL i nie jestem pewien, czy bardziej nienawidzę, czy bardziej mnie boli.

Wpis: 30.

notka specjalna


dla Małej Cholery, żeby miała co komentować i nie narzekała, że tu pusto.

Wpis: 29.

poniedziałek, 11 listopada 2002

cenzura


już druga notka z bloga usunięta. decyzja o jej unicestwieniu zapadła przed chwilą. mimo to, pisząc następne „notki” nie będę zastanawiać się, czy i ich nie spotka taki los.

Wpis: 28.

piosenka na dziś


ech… fajnie by było, jakby ktoś mi taką piosenkę zadedykował, ale cóż zrobię to sam. Buzu Squat Siła i moc

„Wciąż nie wiem jak
Czym obronić cię
Przed twymi złymi snami
Ale zawsze wiedz — trzymam cię za rękę
Tę głęboką toń,
W której zanurzysz się
Możesz oswoić swą miłością
Tego właśnie chcę — Dziś nauczyć ciebie

Jedno tylko jest takie pewne
Jedno jest najważniejsze
Zawsze miłość, zawsze miłość

Możesz zadać mi
Te trudne pytania
Bo ja jestem tu po to
Żeby opowiadać — wszystko ci o świecie
Ten świat czasem potrafi
Zjeść swoje dzieci
Będziesz musiał umieć
Znaleźć na to siłę — by chronić swą dziewczynę

Jedno tylko jest takie pewne
Jedno jest najważniejsze
Zawsze miłość, zawsze miłość

W tobie siła i moc”

Wpis: 27.

niedziela, 10 listopada 2002

śnieg


dziś zaczął padać. może nie po raz pierwszy tej jesieni, ale po raz pierwszy na tyle intensywnie, że zostawał choć przez chwilę tam, gdzie spadł. wraz z nim pojawiła się zapowiedź zimy, a co za tym idzie - najwyższa pora by zapaść w sen zimowy i obudzić się dopiero wiosną. ech… kiedyś mi się to uda.

Wpis: 26.

środa, 6 listopada 2002

nowe zajęcie


Dziś w szkole zaproponowano mi, bym został redaktorem gazetki uczelnianej o wszystko mówiącej nazwie: Nowe Ateny. Oczywiście nie odmówiłem. Tak w ogóle, to miałem ochotę na to „stanowisko” już od jakiegoś czasu, ale dopiero dziś formalnie się wszystko potwierdziło. Najbliższy numer tejże gazetki planuję na drugą połowę miesiąca.

Wpis: 25.

poranek


A dziś obudziłem się wcześnie. I to tak bez przyczyny. Była godz piąta coś tam. Jak zwykle w takich sytuacjach zafascynował mnie wschód słońca. Okazuje się, że na Retkini zarówno zachód, który już od dawna wydaje się być milszym niż każdy zachód słońca np. nad morzem, tak i wschód ma swój niepowtarzalny nastrój. Jakby wschody były o innej godzinie, myślę, że codziennie bym się im przyglądał.

Wpis: 24.

wtorek, 5 listopada 2002

piosenka na dziś


tym razem piosenka pt. Piosenki o miłości, zespołu Cool Kids Of Death.

„Piosenki o miłości są takie banalne,
Ale to jak go rzuciłaś było banalne bardziej
Ciągle nie mógł cię zrozumieć, a tak niewiele chciałaś,
Parę miłych słów, jedno ciepłe spojrzenie
Teraz on zachowuje się jak gówniarz, zachowuje się trywialnie
Pyta twoich koleżanek, co u ciebie słychać,
Chciał pobić chłopaka, z którym chcesz się spotykać

I nie wiesz co myśleć i nie wiesz co robić
I nie jest ci dobrze, i nie jest ci źle
Chyba nie czujesz, że jeszcze żyjesz
Zostaw to wszystko i nie przejmuj się

Filmy o miłości są takie banalne
Ale twoje życie jest banalne dużo bardziej
Wysłałaś mu wiadomość, nie chciał rozmawiać
W sumie miał rację, ale wyszło chujowo
Teraz dzwonisz, do najlepszej koleżanki
Bo nie masz o nim żadnych wiadomości
Podobno się z kimś spotyka, ale mogą to być tylko plotki

I nie myśl już o tym, nie zadręczaj się
Wszystko, co zrobisz i tak będzie źle
Wszystko, co robisz, to zawsze jest błąd
Nie myśl już o tym — uciekaj stąd

To już koniec, widzisz napisy końcowe
Trzeba gdzieś wyjść, a nie zamykać się w sobie
Piosenki, o miłości, mogą ci nie wyjść na zdrowie
Więc pora już iść, tylko, że nie masz gdzie iść
Zobaczyć znajomych, których nie chcesz widzieć
Łapiesz nocny autobus spod domu i jedziesz — niewiadomo gdzie
Zostań, już na zawsze, w autobusie jadącym niewiadomo gdzie
Może ułożyło się świetnie
Może ten pomysł nie jest zły
Wreszcie możesz uciec stąd
Wykonać decydujący krok
Zacznij uciekać sto mil na sekundę
Uciekaj jeden metr na rok”

Wpis: 23.

poniedziałek, 4 listopada 2002

radziecki sen


Wszystko zaczyna się w lesie. Jest sześć osób. Dwójka żołnierzy, dwójka milicjantów i dwójka agentów bezpieczeństwa. Z nimi jest jeszcze jakaś pani, chyba pani Inspektor, tylko nie wiadomo czego. Cała ta grupa idzie po lesie. Dwóch żołnierzy idzie z przodu i rozmawia z p. Inspektor, która powoli jedzie sobie na rowerze. Ich spaceru z początku nic nie zakłóca. Dopiero po jakimś czasie trafiają na kilkoro ludzi. Ci ludzie właśnie ścinają drzewa, wyglądają na nietutejszych. Żołnierze natychmiast zaczynają się interesować tymi osobami. Pani Inspektor gdzieś znika.
Po krótkiej rozmowie okazuje się, że są to przesiedleni tutaj Litwini. Tłumaczyli się, że potrzebują drewna na to, żeby uzupełnić swoje siedziby, które zresztą byli zmuszeni postawić sobie zupełnie od zera.
Rosyjscy żołnierze odchodzą. Z Litwinami zostają agenci i milicjanci. Idą z nimi do ich wioski.

Teraz zmienia się perspektywa. Rzecz dzieje się w litewskiej wiosce. Większość jej mieszkańców przygotowuje z drewna przyniesionego z lasu jakieś fragmenty większej całości. Rosjanie nie wiedzą na co te fragmenty będą się składać, przypatrują się tylko bacznie.
Po jakimś czasie wszyscy udają się do pewnego, na pozór zwykłego budynku, tylko Rosjanie zostają przed.
W środku okazuje się, że ten budynek został specjalne zaadoptowany na cerkiew. Jest w nim i ołtarz, są i ikony. Jest kapłan brakuje tylko krzyża. Właśnie zrobieniu krzyża była poświęcona wyprawa Litwinów do lasu. A teraz ma się odbyć ceremonia zawieszenia krzyża wewnątrz świątyni. Słychać już pieśni. Krzyż jest montowany i ma być zawieszany nad ołtarzem.
Niestety, w chwili największego uniesienia, w najbardziej dostojnym momencie ceremonia zostaje przerwana przez jedno ze zgromadzonych tam dzieci. W jego ślad idą też inne dzieci. Dorośli zmuszeni są przerwać i wyprosić je na zewnątrz.
Wyproszone dzieciaki napotykają na włóczących się po osadzie Rosjan. Ci się ich pytają, co się stało i w ogóle, co się dzieje w środku. Dowiedziawszy się, natychmiast postanawiają spacyfikować wioskę. Religia jest przecież zabroniona w Kraju Rad.

Wpis: 22.

niedziela, 3 listopada 2002

Poznań


Jak co roku, tak i tym razem w okolicach końca Października, początku Listopada wybrałem się do Poznania.
Podróż z Łodzi minęła całkiem sympatycznie, aczkolwiek bez większych atrakcji. Godny zapamiętania był fragment podróży autostradą, którą, na całym odcinku remontowano, więc była masa ograniczeń prędkości, i nad którą budowano pełno mostów. Tych mostów było zatrważająco wiele… na jeden kilometr przypadały chyba ze trzy. Do tej pory nie mogę dojść po co nad autostradą takie ich (tych mostów) zagęszczenie. Jednak nie o drodze ma to być notatka.
Poznań — sam w sobie — jest świetnym miastem. Składa się ze Starego Miasta, Targów Poznańskich, Warty, jeziora Maltańskiego i tysiąca osiedli. Mimo, iż może wydawać się zwykłym miejscem w Polsce na mnie działa wyjątkowo pozytywnie. Za każdym razem, gdy tam jestem coraz bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że chciałbym tam przez jakiś czas pomieszkać. Weselej mi się tam robi, jakoś tak przyjemniej. Poza tym Poznań bardzo często mnie czymś zaskakuje. Nie inaczej było i tym razem.
W Poznaniu poznałem kilka fajnych osób, zwiedziłem kilka fajnych lokali, pojeździłem tramwajami — sam, w obcym mieście, co było dla mnie wielkim przeżyciem. Samemu wracałem po nocach do domu. W ogóle… świetnie było. Wiem, że będę tam często jeździł. Może nawet częściej niż raz do roku. Tak po prawdzie, to mam pomysł, żeby po powrocie z Finlandii dokończyć studia właśnie w Poznaniu.
Na koniec mogę napisać, że w chwili obecnej jestem z pochodzenia Łodzianinem, ale z wyboru, to chyba „Poznaniakiem”.

Wpis: 21.

środa, 30 października 2002

stumilowy test




polecam spróbować:
stumilowy test

Wpis: 20.

wtorek, 29 października 2002

wspomnienia nocy


Znowu śniły mi się różne dziwne rzeczy. Tym razem jednak nie zapamiętałem ich dość wyraźnie. A szkoda, bo sen był - można powiedzieć — z gatunku przygodoych. Pamiętam tylko fragmenty. Nie jestem nawet pewnien kim w tym śnie byłem. Czy obserwatorem, czy bohaterem.

Fragment 1
Wielki stadion w Stanach Zjednoczonych. Mnóstwo ludzi na widowni. Ja też wśród nich. Chyba jakiś ważny mecz, ale nie mam pojęcia o co. W każdym bądź razie, na pewno to jest mecz Footballu Amerykańskiego.

Fragment 2
Przerwa w meczu. Jakaś budka z fastfoodami. W budce tej jest facet, który jakoś tak nieszczególnie wygląda, ale jedną z rzeczy, które sprzedaje jest rozwodnione — już na pierwszy rzut oka to widać, ale za to w dużych, przyzwoitych kuflach. Biorę takie jedno piwo i wypijam na raz. Amerykanie stojący obok są bardzo zdziwieni.

Fragment 3
Wciąż ten mecz. Widzę kilkoro ludzi w jakimś pomieszczeniu. Część z nich ubrana jest w skórzane spodnie, lekkie koszule i kapelusze. Mówią, że polują na węże. Chcą dokonać jakiejś transakcji z pozostałymi osobami znajdującymi się w pokoju. Ci jednak nie chcą się zgodzić, gdzyż raz po raz wytykają błędy i niedociągnięcia łowcom węży.

I to by było na tyle. Więcej nie pamiętam, a nie chcę za bardzo ubarwiać swojej wypowiedzi.

Wpis: 19.

niedziela, 27 października 2002

sen drugi


Tym razem to będzie długi sen.

Scena 1
Jadę autobusem. Wokół mnie pełno ludzi, ale nie znam ich. Chyba w autobusie jadą również rodzice, ale nie jestem pewien. Nie rozglądam się za nimi. Patrzę przez okno. Jadę szosą prowadzącą przez gęsto zielony las. Na poboczach, na skraju tego lasu, widać gdzie niegdzie błękitno-niebieskie poświaty. Są duże i mają kształt ludzi. Nie ruszają się. Ktoś mówi, że to wpływ tutejszego lasu. Choć go nie słucham, mimochodem słyszę tę uwagę. Zapamiętuję ją sobie.

Scena 2
Zbliżam się do miasteczka. Najpierw droga natrafia na stare, wybrukowane i zmurszałe rondo. Autobus przejeżdża prosto, ja kątem oka widzę, że jakby skręcić w lewo dojechałoby się do centrum. Pojazd dowozi mnie do miejsca, gdzie mam mieszkać. Nie wiem, czy jest to ośrodek wypoczynkowy, czy sanatorium, czy może jakieś inne miejsce odosobnienia. Zauważam jeszcze kilka takich błękitno-niebieskich poświat.

Scena 3
Idę z miejsca, gdzie mieszkam w stronę centrum. Idą ze mną jacyś ludzie, nie znam ich. Idzie nas niezła gromada. Ludzie poubierani są zwyczajnie. Czasem któryś skręci w las. Rzadko, który z tych skręcających wraca. Najczęściej, po kilku chwilach, zamiast jego sylwetki widać już tylko tę poświatę.
Te błękitno-niebieskie poświaty są poukładane bardzo dziwnie. Czasem można pomyśleć, że są podobne do posągów. Mimo iż nie mają wyraźnych kształtów, są dość rozmyte. Można się domyślić pozy, w jakiej zastygł człowiek. I tak są poświaty, jakby kroczące, jakby siedzące… czasem stojące, leżące… cała ich różnorodność. Są pojedyncze i grupowe. Delikatnie rozjaśniają ten gęsto-zielony las. Dochodzę do zmurszałego ronda — tym razem skręcam w prawo idę w kierunku centrum.

Scena 4
Stoję na brukowanym rynku. Centralnym jego punktem jest coś w rodzaju niewysokiego, betonowego ogrodzenia. Wygląda ono jak mały, niski basen wybudowany na poziomie rynku.
Po lewej stronie od miejsca, w którym stoję, widać dziwny budynek, także betonowy. Jest wysoki na jakieś trzy piętra, choć pięter nie ma. Na obu końcach tego budynku są schody. Widać, że jedne są do wchodzenia, bardziej strome, a drugie do schodzenia — łagodniejsze. Można powiedzieć, że cały budynek, to te schody i tarasy, do których te schody prowadzą. Dalej, za tym budynkiem nie ma już nic… rozciąga się tylko pole żółtej trawy. Patrząc na wprost, z miejsca, gdzie stoję można zobaczyć jeden czteropiętrowy blok mieszkalny. Stoi szczytem do rynku, nie widać więc okien. Za blokiem jest już tylko gęsto-zielony las. Nie patrzę w prawą stronę. Nie wiem, co tam jest. Na rynku nie ma nikogo opróćz mnie i moich rodziców, którzy jednak już poszli w stronę budynku ze schodami i tarasami.

Scena 5
Wchodzę po schodach, na pierwszy poziom. Widzę z niego tylko trochę więcej. Wciąż blok po jednej stronie rynku, i pole za budynkiem, na którym teraz jestem. Nie podoba mi się, idę wyżej. Tam nie ma tarasu, tylko schody, na jeszcze jeden poziom. Wchodzę na samą górę. Taras, na który się teraz dostałem jest jakby odwzorowaniem ogrodzenia z środka rynku. Niskie betonowe ogrodzenie. Spoglądam przed siebie i widzę pole żółtej trawy. Po lewo, w oddali gęsto-zielony las. Widok nie jest zachwycający, postanawiam zejść.

Scena 6
Stoję na samej górze schodów, którymi przyszedłem, a więc tych bardziej stromych. Z trzeciego poziomu, na drugi schodzę bez problemów. Potem się zacinam. Paraliżuje mnie strach i nie mogę się ruszyć. Zupełnie nie wiem, co zrobić. Myślę, że mógłym skoczyć, ale wydaje mi się, że to wciąż za wysoko. Myślę, że może warto wrócić na górę, ale też nie mogę się cofnąć. Krok, po kroku… szczebel po szczeblu schodzę w dół. Z pierwszego poziomu skaczę.

Scena 7
Wyjeżdżam z tego miasta. Znów jadę autobusem pełnym ludzi. Znów każdy coś mówi. Jadę w stornę zmurszałego ronda z kępką krzaków po środku. Las przy drodze jest cały rozświetlony na błękitno. Mijam rondo. Ostatni raz patrzę na pobocze.

Wpis: 18.

sen pierwszy


Heh… zdaję sobie sprawę z tego, że sny opisuje się dość dziwnie. Nie da się oddać atmosfery tego, co się czuło śniąc. Nie mówiąc już o tym, że czasem we śnie mogą się zdarzyć sytuacje, których po prostu nie da się opisać. Spróbuję jednak.

Jest słoneczny dzień, raczej popołudnie, niż przedpołudnie. Jestem w Wesołym Miasteczku, w nieokreślonej miejscowości. Wiem, że nie jestem tam sam. Czuję, że jestem tam z nią. Jednak nie widzę jej. Dookoła mnie pełno ludzi. Wszyscy hałaśliwi. Trochę nie mogę się w tym wszystkim odnaleźć. Nie lubię tłumów.
Mam przeczucie, że nie wrócę stamtąd zadowolony, a przyczyną tego niezadowolenia może być ona. Wmawiam sobie, że nie zależy mi na niej jakoś wyjątkowo. W sumie, niedawno się poznaliśmy. Mimo wszystko zaczynam jej szukać. Przedzieram się przez tych wszystkich ludzi. Mijam rozwrzeszczane dzieciaki, panienki. Wreszcie odnajuję ją. Rozmawia z kimś innym.
Podchodzę do niej, obejmuję ją. Ona odwraca się tylko ze zdziwieniem. W tej samej chwili przelatuje nad Lunaparkiem balon, z którego zwisa długa lina. Ona łapie się tej liny. Ja nie mogę jej utrzymać. Ona odlatuje.

Wpis: 17.

wtorek, 22 października 2002

deszcz wieczorny


Godzina 22.00. Za oknem deszcz. Wewnątrz wielka ochota na papierosa. Na sobie płaszcz i idę. Moknę i palę. Do okoła ciemno. Po kilku chwilach okulary zapadane kroplami. Kolejne kroki, kolejne krople. Następny papieros - deszcz przestaje padać. Jest chłodno. Wracam.

Wpis: 16.

poniedziałek, 21 października 2002

z cyklu — historia filozofii twórcza


Jakoś tak wpadło mi to dziś do głowy, kiedy po raz kolejny już na tej samej lekcji słuchałem o tym, że i liberalizm i chrześcijaństwo są złe, bo nie traktują jednostki tak, jak jej się to należy, a raczej traktują ją jako przedstawiciela gatunku. Ale nieważne. Już przechodzę do „sedna sprawy”:

przez ostatnich lat dwadzieścia
myślałem, że już wiem
będę ciągle szukał szczęścia
będę ciągle szukał cię

wiedziałem, że cię znajdę
patrzyłem tylko gdzie
i że będziemy zawsze razem
i że będziesz chciała mnie

jak bardzo ma naiwność
pozwoliła ci bawić się
teraz chciałbym wszystko skończyć
teraz nienawidzić chcę

O… i to by było na tyle.

Wpis: 15.

złe sny


Od kilku miesięcy męczą mnie złe sny. Nie pozwalają mi spać. Są na tyle realne, że kiedy śnię wydaje mi się, że wcale tak nie jest… Natomiast ich treść jest na tyle bolesna, że wolę się obudzić i potem, przez cały dzień być niewyspanym, niż jeszcze kilka chwili spędzić w tym niby śnie. To paskudna sytuacja. Nie ma na to lekarstwa.

Wpis: 14.

niedziela, 20 października 2002

piosenka na dziś


Tym razem utwór zespołu Ziyo pt. Nie mam dokąd iść. Bardzo miła i nastrojowa piosenka.

„Ludzie wokół mnie, wciąż ludzie wokół mnie
A Ciebie mniej, a Ciebie jakby ciągle mniej
Więc dokąd miałbym pójść, dokąd miałbym iść
Jeżeli nie mam nic, jeżeli ciągle jestem sam

Całkiem pusty sen… niewygaszona noc
Ulica nie prowadzi, ulica nie prowadzi mnie
I nie ma dokąd iść, i nie ma dokąd pójść
Jeżeli nie ma nic, jeżeli ciągle jestem sam
Jestem całkiem sam
Jestem sam
Zupełnie sam”

I to by było na tyle.

Wpis: 13.

sobota, 19 października 2002

dziwny zapach


Któregoś dnia, niedawno, do samego rana czułem unoszący się w powietrzu, dziwny zapach. Nieokreślony, choć całkiem przyjemny. Mimo to bardzo irytujący. Był wszędzie. Najgorsze było jednak to, że nie mogłem sobie przypomnieć co to za zapach i skąd go znam, bo wydawał mi się wyjątkowo znajomy. Na dodatek nie mogłem domyślić się skąd pochodzi, co jest jego źródłem. Na pierwszy węch :-)
wszystko wydawało się pachnieć w ten w ten sposób. Myślałem, że jest to pozostałość po, poprzedzającej ten dzień, wieczornej imprezie. Jednak po chwili wydało mi się, że to niemożliwe, żebym przyniósł go stamtąd. Nie pamiętam go tam.
Cały problem z zapachem jest taki, że on (ten zapach, a nie problem) jest mało uchwytny. Nie można go złapać, dotknąć, ba… nawet zobaczyć… Ten zapach czułem, ale po jakimś czasie zacząłem podejrzewać, że może sam go sobie wymyśliłem, choć to mało możliwe. Czułem go bardzo dobrze, ale taka dziura w pamięci, która powstała w jego wyniku bardzo mnie drażniła. Mimo usilnych prób nie udało mi się ustalić co to za zapach, skąd go znam i w ogóle, co nim pachiało.

Wpis: 12.

wtorek, 8 października 2002

piosenka na dziś


dziś piosenka pt. Spokój zespołu Super Girl & Romantic Boys, ze składanki Disco Chaos 2002. bardzo fajna piosenka, miło sie jej słucha.

„Budzę wzrok, wszędzie jest zimno
Dzwoni ktoś, nie… nikt nie dzwoni
Nie ma nic, i pusty pokój
Spokój
Spokój

Bo ja nie umiem kochać już
Bo ja nie umiem płakać już
Już nie dotykaj więcej mnie
Już jest mi wszystko jedno
Widocznie tak musiało być
Dziś dla mnie już nie znaczysz nic
Nie wejdziesz przez zamknięte drzwi
Przede mną wielka ciemność
Przede mną wielka ciemność

Idę gdzieś, idę przed siebie
Idą ludzie, tacy sami
Spokój, nie patrz tak na mnie
Oczy zamknięte, tak już zostanie
Spokój

Boli mnie, nie chcę pamiętać
Dotykasz mnie, już nic nie czuję
Nie ma nic, pusty pokój
Spokój, tak już zostanie
Spokój”

ot, i to by było na tyle.

Wpis: 11.

coś piszczy


od kilkunastu już dni wszystko piszczy. nie wiem, czy wcześniej nie piszczało, czy wcześniej nie słyszałem. teraz, gdzie się nie ruszę, tam piski. zaczyna się już w moim pokoju. piszczy komputer. kiedyś przyjemnie szumiał, teraz popiskuje sobie. dalej niezidentyfikowany pisk w okolicach kuchni i łazienki. tam nie wiem, co piszczy. na dodatek w dużym pokoju telewizor piszczy do wideo, a wideo odpowiada tym samym.
poza domem pierwsza piszczy winda, potem drzwi od domofonu.
piszczą autobusy, piszczą tramwaje, książki w bibliotece też wydają się piszczeć i nawet fontanna w parku zamiast pluskać piszczy. to nabiera powoli rozmiarów jakiejś wszechogarniającej paranoi. tyle się nasłuchałem o muzyce sfer, o harmoii w świecie, o dźwiękach otaczających nas wszsytkich, i co? jedyne, co słyszę, to pisk. powoli zaczynam mieć już tego dość!

Wpis: 10.

niedziela, 29 września 2002

Dwa zegarki


Znalazłem dwa zegarki. Jeden odliczał czas do przodu, a drugi do tyłu. Oba zaczęły to robić nadzwyczaj natarczywie dopiero od niedawna. Wcześniej nie przypominały o swojej obecności. Nieubłaganie pokazywały mi każdą sekundę, której, tak naprawdę, nie chciałem widzieć.
Nie pomogły prośby, by przestały.
Wyrzuciłem je! Teraz nie wiem ile to już czasu minęło.

Wpis: 9.

piątek, 27 września 2002

Dzień na Mazurach


Jeden dzień wakacji spędziłem na Mazurach. Żeby się tam dostać z Łodzi potrzebowałem ok. pięciu, może siedmiu godzin. Tyle samo zajmował powrót, w związku z tym, na samych Mazurach spędziłem może ze cztery, na pewno nie więcej, godziny.
Najpierw Augustów. Stolica tamtego rejonu. Miasto z rynkiem, i kanałem. Tyle zapamiętałem… Jednak najważniejsze jest chyba to, że właśnie tam znajduje się ostatni relikt PRL-owskiego sposobu wypoczywania. Dom Wczasowy Albatros. Z zewnątrz wyglądał wyśmienicie. W ogóle, bez wyrazu. Kwadratowy, typowy. Odrapane ściany, dreniane nieodmalowane okna. I to, co najbardziej rzuca się w oczy. Tandetne napisy. Mnie to zachwyciło. Przez moment można było się poczuć, jak w roku 75, czy gdzieś w tamtych okolicach. Można było wyobraźić sobie ówczesnych wczasowiczów, ich pomysły na spędzanie czasu. Młodzież zmierzającą na dyskotekę, czy lepiej — dancing.
Poza Augustowem odwiedziłem jeszcze Grajewo. Miasteczko, gdzie jest jedno wielkie skrzyżowanie. Domyślam się, że to własnie musi być punkt kontaktowy, że własnie tam musi umawiać się młodzież, i właśnie stamtąd wyrusza pewnie co wieczór na podbój kolejnej nocy.
Do Łodzi wracałem przez Warszawę, do której ostatnio coraz częściej zaglądam. Wberw wszystkim — lubię to miasto. Ale o tym napiszę kiedyś.

Wpis: 8.

poniedziałek, 9 września 2002

Jedwabne


Jedwabne jest małym miasteczkiem. Myślę, że żeby przejść z jednego jego końca na drugi wystarczy około 10 — 15 minut. Jak każde tego typu miasteczko, ma rynek, kościół — nic nadzwyczajnego. Jedyne, co tak na pierwszy rzut oka może wyróżniać je spośród setek jemu podobnych, to ogromna ilość (proporcjonalnie do wielkości miasteczka) dróg wyjazdowych. Jest ich cała masa i są bardzo słabo oznakowane. Z miasteczka można wyjechać praktycznie w każdą stronę świata.
Oczywiście Jedwabne znane jest przede wszystkim z cmentarza żydowskiego, a właściwie dwóch cmentarzy. Jednego starego, i jednego nowego, wybudowanego niedawno. Zarówno jeden jak i drugi cmentarz nie odznaczają się niczym szczególnym. Po prostu, kawałek terenu ogrodzony kamiennym murem, a w środku kamień upamiętniający wydarzenia z 10 (chyba) lipca 1941 roku.
Na obu pomnikach, jeśli można te kamienie tak nazwać, jest położona cała sterta małych kamyczków. Mówi się, że to tradycja, by zamiast kupować znicz, czy kwiat ku pamięci swoich zmarłych, Żydi pieniądze, które mieliby przeznaczyć na ten cel dają na budowę Synagóg, a wzamian kładą kamyczki. Bardzo możliwe, że taka jest prawda. Nie jestem znawcą kultury żydowskiej. Nie pisałbym o tym, gdyby nie fakt, że przy drodze do tych cmentarzy można zobaczyć całkiem pokaźny stos kamyczków, które wydają się tam leżeń nieprzypadkowo. Aż się chce pomyśleć, że ktoś specjalnie je tam wysypał, żeby nie trzeba było daleko szukać, jeśli chciałoby się upamiętnić ludzi tam pochowanych. I tak dobrze, że nie sprzedaje się tam takich kamyczków w sklepach, czy kioskach ruchu.

Wpis: 7.

piątek, 30 sierpnia 2002

Częstochowa


W poniedziałek byłem w Mieście Świętej Wieży. Tak się akurat złożyło, że był to dzień, w którym odbywają się na Jasnej Górze jakieś bardzo ważne uroczystości. W związku z tym było pełno ludzi. Nie lubię tłumów.
Wszyscy chodzili w najprzeróżniejszych kierunkach i nie dbali o to, czy np. kogoś trącają, popychają, komuś przeszkadzają, wchodzą w drogę itp. Najgorsze w tym było to, że ci ludzie naprawdę wydawali się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Szli do przodu, przed siebie, nie patrząc na boki i nie zważając na to, że obok nich są inni ludzie. Przerażające… Ani jednego słowa: „przepraszam”, nic.
Był też jednak plus takiej ilości ludzi. Można było spokojnie się wśród nich zgubić i odzyskać samotność. Samotność podobną do tej w zwykłym bloku, gdzie ludzie mieszkają obok siebie, oddzieleni są jedynie cienkimi ścianami, stanowią grupę jednostek — dla mnie to fenomen. Wracając jednak do Częstochowy. W tej tłumnej samotności można było spokojnie, aczkolwiek w hałasie, zwiedzić sobie Jasną Górę, aleje Najświętszej Marii Panny i inne miejsca.
Z innych wrażeń — na pierwszy rzut oka, w tym mieście są tylko sklepy z dewocjonaliami. I jest ich pełno. Jeszcze więcej niż ludzi.
I tak, mniej więcej, przedstawia się Miasto Świętej Wieży.

Wpis: 6.

wtorek, 20 sierpnia 2002

wpis piąty


Widziałem przez chwilę czerwony księżyc! Teraz już gdzieś zniknął.
Nie wiem dlaczego był czerwony. Gwiazdy, które również było widać były swojego normalnego koloru.
Nie wiem też dlaczego zniknął już. Gwiazdy, które również było widać są nadal dostępne oczom.
Nigy przedtem nie widziałem czerwonego księżyca.

Wpis: 5.

wpis czwarty


Wczoraj dopadło mnie przekonanie, że to, co robię, jest dobre. To po raz pierwszy w życiu kiedy tak myślę.
Zaczęło się wszystko od tego, że przetrzymałem prawie dwunasto-godzinną imprezę bez krzty alkoholu. Może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że wcześniej nigdy, ale to nigdy w kilku już letniej historii imprez, tak się nie zdarzyło. Nie żeby to był jakiś snobizm. Próba udowodnienia sobie, że potrafię, czy coś w tym stylu. Po prostu poczułem, że moja przygoda z alkoholem dobiega końca. I to jest dobre.
Dalej była kolejna imprezka, na której znów ograniczałem alkohol. Tym razem już nie do zera, ale do takiej ilości, żeby wszystko było wporządku. Udało się. Byłem z siebie bardzo zadowolony. Impreza była na Julianowie, i stamtąd wracałem po nocy do domu. Zanim nadjechał autobus czytałem książkę. „Buszujący w zbożu”, jeśli to może mieć jakieś znaczenie. Wcześniej dowiedziałem się, że tę książkę czytał zabójca Johna Lennona, a tak się jakoś zdarzyło, że w te wakacje mam taką w domu, postanowiłem ją przejrzeć. Tak stałem sobie na tym przystanku, czytałem tę książkę, a obok mnie stał facet, który podawał przez telefon komórkowy namiary na miejsce, gdzie się znajdowaliśmy.
Wreszcie podjechał samochód — o dziwo Straży Miejskiej. Wtedy, facet, który już szedł w jego stronę, zapytał się mnie, czy przypadkiem nie pojechałbym z nimi kawałek. Nie muszę pisać, że z chęcią przystałem na taką propozycję. Na nocny musiałbym czekać jeszcze ze 20 minut, a tak nadarzała się okazja przemieścić się w kierunku domu szybciej.
Tak więc mój pierwszy kontakt ze Strażnikami Miejskimi był wyjątkowo miły. Mogę jeszcze dodać, że jak tylko wysiadłem z ich wozu. Natychmiast przyjechał jeden autobus, który znów podwiózł mnie kawałek, a na przystanku, na którym miałem przesiadkę, już czekał na mnie następny — ostatni.
Morał z tej całej historii wyciągnąłem taki, że nie mogę prowadzić złego życia, skoro bardzo często przytrafiają mi się takie „zbiegi okoliczności”, „miłe przypadki”, „małe szczęścia”. Utwierdziło mnie to jeszcze bardziej w przekonaniu, że warto było zacząć się zmieniać z osobnika jakim byłem przed 29 czerwca 2002 roku, a jakim chciałbym zostać po tamtym dniu.

Wpis: 4.

piątek, 2 sierpnia 2002

wpis trzeci


Godzina 5.48 a.m.
Pierwsze wrażenie: zapach palonego drewna, wdzierający się przez otwarty balkon. Zupełnie jak z ogniska. Może niedaleko stąd zaczęto wypalać pozostałości po okolicznych 'sadach' i innych skupiskach drzew.
Z początku można było myśleć, że to pozytywna woń. Potem dochodzi się do wniosku, że żeby tak pachniało, coś musi ginąć.
I tak za każdym razem. Najpierw coś wydaje się być miłe — z czasem okazuje się być okrutne.

Wpis: 3.

środa, 10 lipca 2002

wpis drugi


zapalone latarnie… w środku dnia… niecodzienne zjawisko, zastanawiające… może rzeczywiście trzeba czasem sobie rozjaśniać to, co na pierwszy rzut oka wydaje się być już wystarczająco jasne?

Wpis: 2.

niedziela, 7 lipca 2002

wpis pierwszy


nie wiem dlaczego tak się dzieje. siedzę spokojnie. dzień słoneczny. mam otwarty balkon i słyszę głosy, szepty, myśli obcych osób. nie rozumiem tego. już kiedyś też tak miałem, ale wcześniej wiedziałem czym to było spowodowane. dziś jest inaczej. nie rozumiem tego i być może dlatego czuję się zaniepokojony.

Wpis: 1.
 
statystyka
stats